Smok

Pędziłam za nim trzymając bezpieczną odległość. Jego ogon to wił się, to prostował, niekiedy znikał na chwilę za wzgórzem, by wynurzyć się przy następnym wzniesieniu. Był mi przewodnikiem pośród nocy bezgwiezdnej i czarnej, narzucając tempo, ale też ostrzegając. Jak choćby wtedy, gdy drogę pokryła warstwa szybko marznącego deszczu – smok poczerwieniał jeszcze mocniej i zwolnił; przyhamowałam zatem i ja.

Upajałam się widokiem jego zwinności. Prawdę powiedziawszy, nie miałam innego wyboru, ciemność nocy wessała w siebie całe otoczenie. Niekiedy mijaliśmy światła zabudowań miast i wiosek, lecz ich życie wydawało mi się równie nieprawdziwe jak zza szyby telewizora. Dwa światy: nasz mknący stale przed siebie i tamten drugi, nieruchomy, obcy, ważny jedynie względem odległości do celu. Moją rzeczywistością były teraz białe pasy wyznaczające przestrzeń do poruszania się po niej oraz znaki wytyczające kierunek. Istniały ustalone zasady i ład, czemu podporządkowywali się prawie wszyscy, poza nielicznymi rebeliantami narażającymi siebie i życie innych. Być może jednym z nich lub takowego ofiarą był nieszczęśliwiec, którego samochód wypadł na pole i palił się tam wysoką łuną. Statystyce znowu stało się zadość... Po przeciwnej stronie wartka rzeka białych świateł płynęła w naszą przeszłość. Wtem urwała się, zniknęła, jakby spadła wodospadem w niewidoczną dla nas dolinę. Wkrótce fenomen się wyjaśnił: migoczące światła karetek i straży pożarnej. Kolejny wypadek. Tama, która powstrzymała bieg jasnej rzeki i na długo wysuszyła jej koryto.

Jednakowoż gorejący smok przede mną miewał się dobrze i obecnie sunął długą, ciągłą linią. Chwilami jego ogon rozwijał się naśladując pawia, innym razem urywały się z niego pojedyncze czerwone ogniki. Znikały potem bezpowrotnie gdzieś w ciemności po prawej, gasnąc tam niczym iskry poza paleniskiem. Mknącej bestii absolutnie to nie szkodziło, ponieważ na bieżąco wzmacniała się dopływem nowej energii. I tak kilometr za kilometrem, w ślad płonącej czerwieni przede mną, wraz z nią wijąc się poprzez nowe krainy. Wreszcie, po około sześciu godzinach tej swoistej, nie całkiem dobrowolnej symbiozy, przyszło mi z niej zrezygnować. Przyznam otwarcie, że uczyniłam to bez żalu, a wręcz z dużą ulgą. Nie przepadam bowiem za jazdą nocną, zaś smoczysko Acztery bywa mocno nieprzewidywalne.

Renata L. Górska