Podróż

Krople jesiennego deszczu uparcie trzymały się szyby, póki wiatr nie przetarł jej do sucha. Anna z cierpliwością przyglądała się walce żywiołów, niekiedy koncentrując wzrok na swoim odbiciu. Koral jej ust w rozmytym lustrze okna groteskowo się wykrzywiał, imitując krańcowe emocje. Prawda, jak często, leżała pośrodku; Anna nie była szczęśliwa, lecz nie uważała się także za nieszczęśliwą. Godziła się na powtarzalność dni odmierzanych porami dnia i roku, a rzadkie odmiany w ich rytmie wtapiała w bursztyn nieistotnych wspomnień.
Żyła teraźniejszością, trzymając się tego, co w jej małym świecie było niezmienne; rutynowość dawała jej poczucie bezpieczeństwa, ale i dobrze spełnionego obowiązku. Zaczynała swe codzienne podróże od wschodu, a kończyła je na zachodzie, przemierzając je wraz ze słońcem. Nagradzało ją za to wielkodusznie, muskając jej skórę ciepłymi promieniami i rozgrzewając obojętne myśli. Gdy zawodziło, Anna ignorowała jego kaprysy, zaś kierunek wytyczał jej wtedy czas.
Jak zawsze, tak i dzisiaj ruszyła punktualnie, w nienagannym stroju i z nieprzesadnym makijażem na swej nadal młodej twarzy. Deszcz ustał już całkiem, skleiwszy resztkę opadłych liści w maź, na której poślizgiwały się buty przechodniów. Samochody rozpryskiwały wodę na boki, w szaleńczym wyścigu gnając od świateł do świateł. Na pobliskim przystanku powiększała się grupka czekających na tramwaj; w biernych spojrzeniach ludzi błąkały się resztki snu. Jakaś zamyślona dziewczyna nadal trzymała nad głową parasol, a jego rażące barwy wytykały dniowi jego szarość. Nikt ze sobą nie rozmawiał, nie licząc dwojga uczniów rozbawionych skokami przez kałużę. Zza zakrętu z głośnym dźwięczeniem wyłoniła się dwunastka, wytrącając ludzi na przystanku z odrętwienia; co niektórzy ruszyli wprost pod auta, wymuszając sobie wolne przejście. Kiedy tramwaj odjechał, jezdnia powróciła we władanie samochodów, a na chodniku zrobiło się luźniej…
Anna wiedziała, że wystarczy kwadrans i będzie znów świadkiem podobnych scen, niekiedy ubarwionych śmiesznym incydentem bądź wywołujących w niej nieme refleksje nad sensem życia w ciągłym pośpiechu. Materiału do rozmyślań miała wiele, gdyż i ona uczestniczyła kiedyś w tej gonitwie bez końca. Wydawało się jej, że nie dostosowując się do tempa innych utraci coś bardzo ważnego, a zamiast przeć do przodu będzie się cofać. Nawyk pośpiechu tak mocno wszedł jej pod skórę, iż popędzała nawet chwile przyjemności i relaksu. Ryzykowała wiele i to musiało się zemścić; czy potrzeba dopiero batów, aby się opamiętać?
Obecnie nie poganiała już czasu, pozwalała mu się unieść w rytmie jego równomiernych fal. Dokładnie w południe zawiódł ją ku innym brzegom i jej oczom ukazał się znajomy widok placu zabaw. Pomimo nieprzychylnej pogody jakaś matka sadowiła swego malca na huśtawce, raz po raz zerkając ku drugiej z pociech, chyba czteroletniej, próbującej wspiąć się na drewnianą atrapę statku. Wysoki parkan, oddzielający ogród od ulicy nie całkiem tłumił jej odgłosy, lecz było tylko kwestią czasu, kiedy zakrzyczą je dzieci z pobliskiego przedszkola. Anna zdążyła już zauważyć, że zjawiały się tutaj grupami; po obiedzie tylko grupa starszaków. Zazwyczaj przyglądała się im z prawdziwym rozbawieniem, lecz dzisiaj widok maluchów wytrącił ją z równowagi.
Zgoła znała tego powód. Jej dziecko także miałoby teraz cztery lata. Tak, miałoby… gdyby zdecydowała się wtedy je urodzić. Wybrała inaczej, nie biorąc pod uwagę, iż los potrafi zakpić sobie z ludzi, pewne okazje podsuwając im tylko jednorazowo. Niekiedy odwracała wzrok od placu zabaw i wpatrując się w niebo, to pomstowała mu, to prosiła o wybaczenie. Na niebie nie pojawiła się tęcza, lecz pewnego razu prawie uwierzyła, iż otrzymała znak pojednania. Jeden z przedszkolaków dostrzegając ją, pomachał jej rączką, i odtąd czynił to, ilekroć zjawiał się na placu. Anna zaprzestała przeklinania, natomiast płakała teraz częściej, lecz łzy nie chciały przynieść spodziewanej ulgi. Miała nadzieję, że otrzyma kiedyś przebaczenie nieba, wątpiła jedynie, czy kiedykolwiek wybaczy sobie…
Zupełnie inne nastroje towarzyszyły jej na końcowym etapie codziennej wędrówki. Spojrzenie na zachód, bez względu na to, czy zabarwiony słońcem czy nie, wzbudzał w niej tęsknoty za taką przyszłością, która dla niej była zamknięta. Ulica handlowa o tej porze dnia przyciągała pary, które w przytuleniu przystawały przed oknami wystaw. Zazdrościła zakochanym, ale też nie potrafiła oderwać od nich wzroku, bojąc się, że gdy raz to uczyni, na zawsze przekreśli miłość.
Kawiarnia w domu naprzeciw stopniowo zapełniała się stałymi bywalcami, do których dawniej należała i ona. Anna odtwarzała z wyobraźni, jak przesiada się od stolika do stolika, plotkując z koleżankami o nieobecnych, załatwiając swoje małe interesy. Bywały wieczory, podczas których miała ochotę na flirty, a wówczas nie wracała do domu sama. Niekiedy odnosiła wrażenie, że to wszystko działo się dopiero wczoraj… Ostatnia wizyta w kawiarni pozbawiła ją iluzji. Dziś nie pasowała do tego grona, jej obecność wzbudziła na równi zażenowanie co litość. Przeszkadzała, burzyła ich komforcik bezmyślnego dobrobytu, w którym nie ma miejsca dla ludzi, w ich mniemaniu, drugiej klasy. Co gorsza, Anna nie potrafiła ich winić, gdyż kiedyś była taką samą pustą snobką jak oni. Upokorzono ją, lecz nie żałowała tego doświadczenia, ponieważ nareszcie pojęła, że na tamtą planetę nie ma już dla niej powrotu.
Stworzyła swoją własną, mniejszą, z oknami na trzy strony świata, zza których śledziła pędzący do nikąd wszechświat, dziwiąc się swojej dawnej ignorancji. Anna wiele dałaby za to, aby cofnąć bieg rzeczy, lecz zarazem za nic nie chciałaby wrócić do tamtej siebie. Paradoksalnie, dopiero dzisiaj żyła naprawdę, choć krople deszczu nie zraszały jej twarzy, ani wiatr nie wyrywał jej parasolki z dłoni. Każdy kolejny dzień był nie tylko podróżą od okna do okna, lecz również swoistą wyprawą w głąb siebie. Zmieniało ją jedno i drugie; obserwacje natury i ludzi rodziły zadumę, zaś zaduma łagodziła jej osądy. Anna nie łudziła się więcej, że wydarzy się cud. I nie tyle było już ważne, czy odzyska kiedyś władzę w nogach, lecz na ile uwierzy w siebie. Gdzieś w głębi siebie przeczuwała Annę, która będzie gotowa zmierzyć się z życiem. Takim życiem i taką szansą, jakie były jej dane teraz, po wypadku. A na razie… na razie trzymała się swoich okien.