Najwierniejszy

Jego marsowe oblicze niezupełnie współgrało z myślami, jakie krążyły mu dzisiaj po głowie. Owszem, czuł się niedoceniony i nie zamykał oczu na fakty. Każdego dnia stykał się z uprzedzeniem, jeżeli nie wręcz z antypatią. To wszystko nie miało jednak żadnego wpływu na jego własny stosunek do siebie. Chociaż nigdy nie wypowiedziałby tego głośno, nosił w sobie przekonanie, że wypełnia szczególne posłannictwo.
Był im najwierniejszym z wiernych.
Nie szkodzi, że nie dostrzegano jego wyrzeczeń, a mógł przecież inaczej, bezdusznie jak reszta. Pomimo złych doświadczeń, zachował wiarę w szlachetność ludzi, był urodzonym idealistą. Nie oczekiwał przy tym wdzięczności, nie liczył też na ich rewanż. Nie spodziewał się po nich, że będą tak niestrudzeni w pielęgnowaniu wzajemnych kontaktów, jak było to w jego zwyczaju. Potrafił wielokrotnie zachodzić do ich domów i odchodzić spod zamkniętych drzwi, choć dolatywały zza nich nerwowe szepty. Pisywał do nich grzeczne liściki, na rachunkach telefonicznych też nie oszczędzał. Był pewny, że nikt inny nie poświęcał im tyle myśli, co on, a czyż to nie cudownie posiadać świadomość, że ktoś stale o nas pamięta? Nigdy też nie przeoczył daty wspólnych spotkań, a przy tym nie obrażał się na ich zapominalstwo. Jego wyrozumiałej naturze obce było wypominanie im tak straconego czasu, jak i zawodów, których niezmiennie mu dostarczali.
W głębi serca postrzegał ich trochę jak niesforne dzieci, dlatego każdego z osobna metodycznie uczył, że należy teraz do ich codzienności. Z biegiem czasu zaczynali wreszcie rozumieć, że nie opuści ich, że zawsze wróci, a jemu na ich widok miękło spojrzenie. Od tej pory, dopóki nie wyrównali zaległych rachunków, wreszcie żyli ze sobą w przymusowej symbiozie. Oni, niesumienni dłużnicy z jego rejonu i on, raz po raz stęskniony za nimi komornik.